Kilka dni temu postanowiliśmy wykorzystać kupon i
odwiedzić restaurację „Galeon” znajdującą się blisko centrum, na
warszawskim Mokotowie. Dojazd – jakiś koszmar. Nawigacja przeczołgała
nas przez dziwne osiedla oraz wąskie dziurawe drogi.
Prawdę mówiąc im bliżej celu, tym bardziej mieszane
mieliśmy uczucia, co do tego miejsca. Bałam się, że zaserwowane nam
dania będziemy wspominać wielokrotnie i to bynajmniej nie w pozytywnym
tego słowa znaczeniu.
Było piękne niedzielnie popołudnie mniej więcej w połowie sierpnia. Po
błękitnym niebie leniwie snuły się puchate obłoczki, poganiane od czasu
do czasu delikatnym zefirkiem. Osy i opasłe bąki brzęczały w sennym
powietrzu, a od rozgrzanego betonu miasta biła fala gorąca.
W myślach podziękowałam przeznaczeniu za działającą w samochodzie
klimatyzację. Oraz oczywiście GPS, którego delikatny kobiecy głos
zasugerował „skręcić w lewo za dwieście metrów” i enigmatycznie oznajmił
że „cel osiągnięty”.
- To tutaj? – zdziwił się starszy syn zerkając bez przekonania przez szybę.
Zostawiliśmy jego pytanie bez odpowiedzi, gdyż sami nie byliśmy pewni, czy jesteśmy we właściwym miejscu.
Zaparkowaliśmy chyba na tyłach jakiegoś spożywczaka. Tęga kobieta w
pobrudzonym białym fartuchu wyrzucała pudło do stojącego tuż obok kosza
na śmieci. Spojrzała na nas ponurym wzrokiem, głośno zatrzaskując klapę
kosza.
- Zapowiada się wspaniale – mruczy mąż. – Może lepiej wróćmy do domu i zjedzmy kurczaka?
- Nie ma mowy – łapię za klamkę. – Nasza ulubiona restauracja też wygląda z zewnątrz fatalnie, a jakie serwują tam dania?
- No dobra… - poddał się. - Ale pamiętaj, nic na siłę…
Z doświadczenia wiem, że nie należy sugerować się pierwszym wrażeniem,
więc bez słowa, i starając się nie patrzeć na miny moich najdroższych,
zdecydowanym krokiem przemierzam niewielki ogródek. Tak szczerze - z
zewnątrz „Galeon” bardziej przypomina podrzędnej marki pub, w którym
można spotkać na wpół pijanych sąsiadów kiwających się nad niedokończoną
kolejną porcją piwa.
Pomalowana na majtkowy róż ściana, jakieś motywy związane ze starymi statkami – generalnie nic powalającego na kolana.
Jednakże wystarczy pokonać kilka betonowych schodków i minąć wąskie przejście by się znaleźć w innym świecie!
Na początku chcę pogratulować projektantowi wnętrz, który przeciętne
miejsce zamienił w prawdziwe wnętrze statku. Przekraczając próg
restauracji, człowiek czuje się jakby przekroczył barierę czasową.
Zadbano tutaj o każdy szczegół od belek, ścian, poprzez balustrady,
stoły, a na drobnych detalach kończąc. Całości dopełnia nastrojowe
oświetlenie rozmieszczone bardzo dyskretnie, a zarazem podkreślające
elementy dekoracyjne.
Uroczy kelner zaprowadził nas do stolika i wręczył karty. Menu również
nie powstało z przypadku. Każda strona z propozycjami opatrzona została
dowcipnymi krótkimi komentarzami, była przejrzysta, pięknie oprawiona i
nie przesadnie długa. Wszystko przemyślane w każdym szczególe. Na
początek wśród innych starterów wybraliśmy skrzydełka z kurczaka. I już
tutaj spotkało nas totalne zaskoczenie kulinarne.
Często to dane serwowane jest, jedynie po podgrzaniu, to znaczy
przygotowane przez jakiegoś wytwórcę i potem tylko obsmażone i
udekorowane na miejscu, tuż przed podaniem. Tymczasem kelner już podczas
składania zamówienia powiedział, że musi sprawdzić czy skrzydełka są
przygotowane.
- Świetnie – skomentował mój małżonek ponurym tonem. – Widocznie kura z wora się im skończyła, w niedzielę, dystrybutor nie dostarcza, a do sklepu z mrożonkami za daleko…
Na szczęście dzieciaki tego nie słyszały. Zajęli się bieganiem wokoło
owiniętego grubym sznurem masztu. Byli najwyraźniej zachwyceni
niecodziennym wystrojem wnętrza. Wymieniając niepewne uśmiechy i sącząc
piwo czekaliśmy na pierwsze dania. Z doświadczenia, woleliśmy nie
składać dalszych zamówień. W końcu nam się nie śpieszyło...
Wreszcie, nadszedł ten moment. Kelner z zagadkową miną przypłynął z
talerzem, delikatnie ułożył je na obrusie i… opadły nam szczęki.
Nie jesteśmy znawcami kulinarnymi, lecz przeciętnymi ludźmi, jednakże
często odwiedzającymi różnorakie restauracje. Ale, muszę przyznać,
pierwszy raz widziałam skrzydełka z kurczaka podane w tak oryginalny
sposób. Na pięknie udekorowanym talerzu leżały sobie, ciemne, błyszczące
i pachnące niezwykle apetycznie. Ułożone w koło, podane jak żeberka, to
znaczy kostkami do góry, były łatwe w spożyciu. Wystarczyło złapać za
ową kostkę i nagryźć…
Smak? Poezja. Słodkawy i ostry zarazem… Widać, że marynowane na miejscu,
a nie produkowane taśmowo… Od tego momentu powstał w mojej głowie nowy
ranking skrzydełek restauracyjnych – słabe, dobre, świetne i z Galeonu!
Mój mąż z natury nie jest człowiekiem wylewnym. Raczej nie dzieli się
swoją opinią z kelnerami, jednakże tym razem zrobił wyjątek. Kiedy tylko
miły pan pojawił się przy naszym stole, by zapytać, czy czegoś nie
potrzebujemy, powiedzieliśmy mu szczerze, że nie jedliśmy jeszcze tak
dobrze przyrządzonych skrzydełek. Facet był zachwycony. Powiedział nam,
że kucharz sam osobiście przygotowuje marynatę, w której skrzydełka leżą
przez całą noc. Jeśli się skusicie na tę restaurację, zacznijcie
koniecznie od skrzydełek, bo są REWELACYJNE!
Zachęceni dobrymi przystawkami w skład, który wchodziły również pierożki
ruskie (też świetnie, i tak doprawione, że nie trzeba było prosić o
żadne dodatki) oraz „chrupiące krążki cebuli”, postanowiliśmy próbować
dalej. I tu również nie zawiedliśmy się. Polędwiczki wieprzowe w sosie
kurkowym podane z kopytkami okazały się ulubionym daniem mojego
starszego synka, choć on zamówił oczywiście tradycyjnego schaba. Żeberka
słodko-ostre bardzo smakowały mojemu mężowi, mnie szczerze mówiąc nie
zachwyciły, ale może dlatego, że nie jestem fanem żeberek pod wszelką
postacią. Kończąc nasze dania, już cicho zastanawialiśmy się nad tym,
kiedy przyjedziemy ponownie w to miejsce.
Gdy kelner zapytał nas o deser, zerknęłam na kartę i z uśmiechem nimfy
poprosiłam o krem brulee. Zazwyczaj podawana jest waniliowa papka ze
spalonym cukrem na wierzchu, jednakże nawet w takiej formie nie potrafię
odmówić tej pozycji, bo mam do niej ogromną słabość.
Kelner poinformował mnie, że od tego deseru mają osobę, która je
przygotowuje, i musi sprawdzić, czy mają świeże kremy. Uniosłam brwi i
skinęłam głową. Na szczęście krem był… Albo na nieszczęście moje. Bo się
po prostu w nim zakochałam.
Wśród sporej sterty kremów zjedzonych w różnych restauracjach ten był
zdecydowanie najlepszy. Delikatny, rozpływał się w ustach, nie
przesłodzony i z chrupiącą warstwą palonego cukru.Niebo w gębie.
Niestety nie udało się go zjeść za wiele, bo moje dzieciaki kiedy
spróbowały tego specjału, to zżarły całą miseczkę. Dla mnie zostało
tylko przyozdobienie, w postaci owocu maliny oraz listka mięty. Syn
łaskawie zostawił mi też resztę kremu na ściankach naczynia.
W rankingu naszych ulubionych restauracji „Galeon” zajmuje zaszczytne
miejsce na górze listy. Nigdzie nie jadłam tak dobrych „ruskich” oraz
skrzydełek z kurczaka. A krem brulee… Kocham kucharza za ten smak!
Jeżeli chcecie spróbować znanych wam dań podanych na nowy sposób i
skonsumować je w oryginalnym miejscu, z czystym sercem polecam to
miejsce. A na deser koniecznie spróbujcie brulee, nie wiem czy w
Warszawie uda się zjeść lepsze.